działalność partyzantów w czasie i po II W.Ś.

Moderatorzy: Ewingi, Kazimierz Madela

Kazimierz Madela
Posty: 53
Rejestracja: 2010-02-02, 11:13
Lokalizacja: Berlin

działalność partyzantów w czasie i po II W.Ś.

Post autor: Kazimierz Madela »

Komandosi radzieccy w kamienieckich lasach w 1944 r.*


Rozpoczęło się wszystko w małej wsi Dolina, gdzie jest leśniczówka, szkoła, kilka domów robotników leśnych, trochę łąki i kawał pola. Wieś ta jest otoczona ze wszystkich stron lasem, a niedaleko niej znajduje się jezioro Bądze. Na polu przy wsi uprawiano kartofle i warzywa, zaś w ogrodach drzewa owocowe. Ziemia była tam dobra i nadawała się do tego celu, ale dziczyzna wychodziła w nocy z lasu i żerowała na tych uprawach. Dlatego do ich pilnowania wyznaczono strażnika nocnego. Był nim 45 letni Polak o nazwisku Kolecki, którego przysłano ze wsi Kazanice z powiatu Lubawskiego, gdzie od wielu lat pracował w lasach i pokazał się jako godny zaufania robotnik, mimo że Polak. Człowiek ten we wsi Dolina pełnił służbę strażnika od zmroku do świtu i nie był uzbrojony.
Rankiem 24 sierpnia 1944 r. podleśniczy Kaul z Doliny zameldował, że Kolecki nie wrócił ze służby nocnej do domu. Natychmiast więc rozpoczęto przeszukiwanie terenu wokół wsi. Już po krótkim czasie odkryto na piaszczystym polu kartofli odciski butów naszego strażnika, a obok nich nieznane ślady butów trzych innych ludzi. Ślady te wskazywały, jakby Kolecki był przez kogoś prowadzony do pobliskiego lasu i były jeszcze dobrze widoczne na drodze leśnej na odcinku jednego kilometra, potem zanikły w podszyciu leśnym. Poszukiwanie Koleckiego rozpoczęto dopiero następnego dnia, ale już przy udziale policji, leśników, robotników leśnych i paru osób cywilnych. W wyniku intsywnego przeczesywania terenu znaleziono niespodziewanie spadochrony ukryte w gęstych krzakach. Stało się więc oczywiste, że mamy do czynienia z komandosami radzieckimi**. Tego samego dnia przeszukano bezskutecznie jeszcze spory kawał lasu. Dopiero przed zmrokiem kilku robotników leśnych, wśród nich byli ludzie znający język polski i rosyjski, natknęło się w gęstym zagajniku na trzech komandosów siedzących na małym pagórku. Komandosi przepytali natychmiast owych ludzi, co tutaj robią, a ci wyjaśnili, że szukają kolegi zawieruszonego w lesie. Wtedy komandosi rozkazali im usiąść na ziemi i nie ruszać się z miejsca. Ale po kilku minutach puścili wszystkich wolno, pod warunkiem, że nie zdradzą nikomu o tym spotkaniu, bo w przeciwnym razie czeka ich śmierć. Mimo tej groźby ludzie ci przybiegli do nas i opowiedzieli o całym zdarzeniu. Wysiadłem wtedy z samochodu i pieszo udałem się do uczestników akcji poszukiwawczej. Gdy doszedłem do długiego szpaleru naszych ludzi przeszukujących teren, zabrzmiały strzały karabinowe skierowane w naszym kierunku. Terkot broni maszynowej dochodził z odległego o 60 kroków mokradła zarośniętego krzakami, gdzie było obniżenie gruntu i z boku mały pagórek Strzelcy byli dobrze ukryci i mieli świetne pole obserwacji na odkryty teren, gdzie w tej chwili znajdowałem się obok naszych ludzi. Natychmiast rzuciliśmy się wszyscy na ziemię i leżeliśmy na niej nieruchomo, ale kanonada strzałów trwała nadal. Wtedy dało się też słyszeć huk jeszcze innych wystrzałów z miejsca odległego ode mnie o 250 kroków, gdzie przebiegała granica między leśnictwami Stary Dzierzgoń i Kamieniec. Akurat tam i dokładnie o tej porze byłem umówiony na spotkanie z nadleśniczym Dietrichem Henricim ze Starego Dzierzgonia. W pewnej chwili zobaczyłem znanego mi wyżła nadleśniczego Henriciego, który właśnie stamtąd pędził wielkimi susami w kierunku ukrytych komandosów. Ale zanim tam dobiegł, został rozszarpany kulami naszych wrogów – padł w skoku. Zaraz potem, prawie jednocześnie, zabrzmiała seria z karabinu maszynowego i dwa strzały z fuzji myśliwskiej, te ostatnie prawdopodobnie z dubeltówki nadleśniczego Henriciego. Wtedy nastała zupełna cisza i do zapadnięcia ciemności nie padły już żadne strzały. Ludzie z kordonu poszukiwawczego otrzymali rozkaz pozostania na miejscu i czuwania do rana. Jeszcze tej samej nocy okolicę mokradła otoczyło dodatkowo 450 żołnierzy Wehrmachtu sprowadzonych z Iławy. O świcie rozpoczęto dalsze poszukiwania. Ale już nie tylko Koleckiego, lecz również nadleśniczego Henriciego, który nie wrócił na noc do domu, co zgłosiła jego żona. Poszukiwania dotyczyły teraz tylko tych dwóch zaginionych, gdyż uważaliśmy, że otoczeni półokręgiem komandosi zdążyli zbiec i zmienić miejsce swojego ukrycia. Jednak rzeczywistość okazała się inna. Gdy o świcie przeszło pół tysiąca ludzi zaczęło poruszać się koncentrycznie w kierunku mokradła, wywiązała się gwałtowna strzelanina w odległości kilkuset metrów od wczorajszego miejsca. Krótko potem udało się schwytać rannego w udo komandosa, który przedtem zdążył zabić jednego naszego żołnierza i postrzelić w nogę dowódcę Wehrmachtu. Tego samego dnia ujęto następnego komandosa, a w dziurze po korzeniu starego drzewa znaleziono przywalone chrustem zwłoki Koleckiego. Kolecki miał w okolicy serca dwie rany od pchnięcia sztyletem i twarz przysypaną piachem. Stan zwłok wskazywał, że śmierć nastąpiła już trzy dni wcześniej, chyba zaraz po uprowadzeniu. Znaleziono też martwego rolnika Ernsta Nowarka z Bornic, osierocił 6 dzieci. Niedaleko mokradła odkryto też porzucone obozowisko komandosów, gdzie obok kawałka anteny radiowej znaleziono ukrytą pod mchem dubeltówkę nadleśniczego Henriciego ze śladami krwi na kolbie i lufie. Zdaje się więc, że poprzedniego dnia wieczorem nadleśniczy Henrici natknął się na granicy leśnictw Stary Dzierzgoń i Kamieniec na drugą grupę komandosów. Dubeltówka Henriciego musiała być zatem jeszcze tej samej nocy przyniesiona do tego obozowiska. Dalsze poszukiwania nadleśniczego Henriciego prowadzone przez Wehrmacht przy użycia policyjnych psów tropiących i myśliwskich Henriciego nie dały żadnych wyników ani tego samego, ani następnego dnia. W niedzielę 28 sierpnia prowadzono dalsze poszukiwania z psami - bez skutku. Zdecydowaliśmy się wtedy przeczesać większy teren lasu, gdyż byliśmy przekonani, że nadleśniczy Henrici został uprowadzony przez komandosów w inne miejsce. Z kilkoma leśnikami wsiadłem wtedy do mojej bryczki i zaproponowałem dowódcy Wehrmachtu, aby podążył za nami. Jednak on poprosił wpierw o krótką przerwę śniadaniową dla swojego oddziału. Pojechaliśmy zatem bryczką tylko kilkaset metrów dalej i zatrzymliśmy się, aby poczekać na posilających się żołnierzy. Nagle jeden z koni zaczął niespokojnie parskać. Zwróciłem na to uwagę, ale jeden z kolegów leśników odpowiedział, że to chyba nic nie znaczy, gdyż zapewne konie reagują w ten sposób na zapach pozostawiony tu przez psy tropiące. Obejrzałem się do tyłu i na pagórkowatym terenie zobaczyłem zbliżających się żołnierzy. Pomachałem do nich ręką i wtedy na mój znak przyspieszyli marsz w moim kierunku. Nadal jeden z koni sapał i prychał, jednocześnie położył łeb na grzbiecie drugiej chabety. Akurat doszli do nas żołnierze Wehrmachtu i rozeszli się na lewo i prawo od bryczki. Już po krótkiej chwili jeden z nich zawołał z gęstego młodnika grabowego – „tutej leży nadleśniczy i jeszcze jeden”. Były to zwłoki Henriciego, a pięć kroków od niech leżał martwy komandos. Henricie miał na piersi ranę od kuli i kilka ran postrzałowych głowy oraz strasznie zdruzgotaną szczękę dolna, prawdopodobnie od uderzenia jego własną dubeltówką, był bez butów, brakowało jego czapki, portfela, noża myśliwskiego i lornetki - część tej ostatniej znaleziono w torbie pochwyconego później komandosa. Prawdopodobnie Henrici szedł wzdłuż granicy leśnictw i niespodziewania natknął się na komandosów ukrytych w gęstym zagajniku, którzy natychmiast zaczęli do niego strzelać z odległości jakichś 10 m. Henrici zdążył jeszcze wystrzelić ze swojej dubeltówki i śmiertelnie trafić jednego z napastników, zaraz potem ugodziły go kule wrogów. Komandosi wciągnęli zwłoki nadleśniczego i swojego kolegi głęboko w gąszcz tego zagajnika, gdzie zostały one znalezione dzięki instynktowi koni.
Po potyczkach z komandosami w ostatnich dniach sierpnia zdawało się, że ślad po nich całkiem zaginął. Ale spokój trwał krótko. Zaczęły bowiem znikać owoce i warzywa z ogrodów mieszkańców wsi Dolina oraz pojawiły się podejrzane ślady na słabo uczęszczanych dróżkach leśnych odległych o 2-3 km na południe od wsi. Stało się więc jasne, że komandosi zmienili swoje obozowisko, ale nie opuścili naszej okolicy. Ich nowa kryjówka znajdowała się prawdopodobnie gdzieś w gąszczach leśnych na terenie bagien i trzcinowisk wokół jeziora Gaudy. Gdy obszar ten bezskutecznie przeczesało 500 żołnierzy z oddziałem policjantów, zaprzestano dalszych poszukiwań i zarządzono tylko wzmocnione obserwacje tego terenu przez Wehrmacht i policję.
W szkole we wsi Dolina zakwaterowanych było 12 pracowników leśnych, byli to w większości Polacy. Z nieznanych nam powodów zostali oni pewnej wrześniowej nocy napadnięci przez komandosów. Napastnicy walili do drzwi i żądali ich otwarcia, ale robotnicy nie chcieli ich oczywiście wpuścić do środku i zabarykadowali wejście. Gdy komandosi zaczęli rozbijać drzwi, napadnięci wyskoczyli oknym z tyłu budynku i uciekli do oddalonej o 150 m leśniczówki. Hałas i krzyki wołania o pomoc zaalarmowały okoliczne posterunki wartownicze. Po szybkim przybyciu na miejsce policji komandosów już nie było, zbiegli do lasu w nieznanym kierunku
Któregoś następnego dnia duży oddział Wehrmachtu z 20 psami tropiącymi przeszukał kilkadziesiąt hektarów gęstych młodników świerkowo-sosnowych. Kolumna wojska przeczesywała teren, a jeden żołnierz od drugiego miał być oddalony tylko o jeden krok. Z powodu niezwykłego gąszczu drzew nie było to jednak możliwe, nawet psy straciły orientację. I tym razem poszukiwania nie przyniosły efektu. Ale w tych gęstwinach kryjówki komandosów wcale nie było, tak zeznał dwa dni poźniej jeden z nich, pochwycony podczas wieczornej strzelaniny. Okazało się bowiem, że gdy nasze wojsko przeszukiwało coraz to inne regiony lasu, komandosi ukrywali się przez cały czas w zagajniku blisko leśniczówki wsi Dolina. Odnaleziono tam potem spore ilości skórek po pomidorach, ogórkach, kartoflach i marchwi oraz resztki psich kości i sierści, co wyjaśniło losy zaginionego w pobliżu leśniczówki myśliwskiego teriera. W tym porzuconym obozowisku leżały też zwłoki telegrafistki rosyjskiej, gdzieś 20-25 letniej dziewczyny. Pochwyceni później komandosi zeznali, że telegrafistka złamała kość udową podczas skoku spadochronowego. W to miejsce przynieśli ją koledzy na prowizorycznych noszach i opatrzyli ranę, a nastąpnie czekali na porawę jej zdrowia. Gdy okazało się, że bez pomocy lekarskiej nie ma na to szans, dowódca komandosów zastrzelił ją strzałem w skroń - dziewczyna spała wtedy. Huk tego właśnie wystrzału było nawet słychać o zmierzchu dwa albo trzy dni wcześniej w leśniczówce we wsi Dolina, ale nie można było ustalić, z jakiego kierunku dochodził.
Podczas kolejnej potyczki na skrzyżowaniu leśnych dróg ciężko rannych zostało dwóch żołnierzy Wehrmachtu, ale ujęto przy tym jednego komandosa i jednego zraniono. Tego ostatniego uratowali jego koledzy i razem udało się im uciec. Odkryto też nowe obozowisko komandosów w olszynowym zabagnieniu nad jeziorem Gaudy, gdzie wywiązała się strzelanina i lekko draśnięty został jeden żołnierz Wehrmachtu. Gdy nasi wrogowie stamtąd zbiegli, znaleziono tam porzucony nadajnik radiowy i zwłoki tego wcześniej rannego komandosa, który został zabity przez swoich strzałem w głowę. Nową kryjówków komandosów był zagajnik położony 4 km dalej od tego miejsca w kierunku południowo-wschodnim, na co wskazywały ślady odkryte w lesie. Po ich zauważeniu przegrupowano oddziały wojska oraz policji i nakazano obserwować ten teren. Każdej następnej nocy dochodziło tam do strzelaniny, jednak bez ofiar po naszej stronie.
Dnia 13 października rozpoczęto w lasach wielką i dobrze przygotowaną obławę na komandosów. Tego właśnie dnia znaleziono przy jamie borsuczej karabin oparty o złamaną sosnę. Było to na skraju leśnej przesieki, gdzie wokoło leżyły opadłe liście bukowe i nic nie wskazywało na ludzkie ślady. Również przy wejściu do nory borsuka nie było widać nic podejrzanego. Niemniej nasi żołnierze wrzucili do tej nory dwa granaty i ostrzelali ją z karabinu maszynowego. Zaraz potem wyczołgało się niej dwóch komandosów. Okazało się, że we wewnątrzu nory borsuka komandosi wygrzebali komorę o wielkości 1,5 m – 1,0 m i tam się sprytnie ukryli. Po rozkopaniu całości skrytki znaleziono w niej trzeciego komandosa, ale ten był już martwy. Być może został trafiony naszymi kulami, albo zginął z własnej ręki.
Ostatni dwaj komandosi próbowali przebić się na południe, gdzie chcieli połączyć się z innymi zrzuconymi w okolicy Lidzbarka Welskiego albo frontem sowieckim idącym na Warszawę. Pochwyceni zostali podczas snu na skraju leśnej przesieki przez poranny patrol leśniczego oddziałowego ze Zbiczna (Powiat Nowomiejski). Nie doszło przy tym do walki.

Tłumaczenie Kazimierz Madela Jerzwałd





* Ein westpreussisches Heimatbuch: Der Kreis Rosenberg - Alfred Müsse 1963. Autorem sprawozdania jest Gustav König - leśniczy z Kamieńca albo z Doliny. O okolicznościach śmierci nadleśniczego Henriciego pisała również jego córka Renate Henrici.: „Od Alt Christburg do Starego Dzierzgonia: http://jurczak.net.pl/Od Alt- Christburga/skan_ksiazki_pl.html
Działanie radzieckiej partyzantki w Lasach Starodzierzgońskich omówił Kazimierz Skrodzki: „Dzieje ziemi zalewskiej 1305-2005” Zalewo 2005.

** W ksiące pt. Die Heimatchronik der westpreussischen Stadt Christburg und des Landes am Sorgefluss” 1961r. Otto Piepkorn podaje, że nad lasami kamienieckimi zrzucono siedmiu komandosów radzieckich i że wszyscy byli Azjatami. To ostatnie nie wydaje się prawdopodobne, gdyż nie wspomina o tym Gustav König, który widział zwłoki kilku komandosów i fakt ten nie uszedłby raczej jego uwadze.


Grób nadleśniczego Dietricha Henriciego znajduje się miejscowości Białe Błoto, prawdopodobnie zginął w tym miejscu. Groby komandosów radzieckich nie są znane, nikt nie zna też nazwisk tych dzielnych chłopaków i tej odważnej dziewczyny.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Informacje Historyczne o Jerzwałdzie i Okolicy”